Od kiedy pamiętam jestem człowiekiem o pewnym osobliwym dylemacie.
Podobnie do tych, którzy chcą zjeść paczkę ciastek w łóżku i nie mieć okruchów na prześcieradle, ja organicznie nie znoszę tykania zegarów, ale lubię wiedzieć, która jest godzina. Elektroniczne są według mnie pozbawione duszy, więc jestem skazana na analogowe z nieodłącznym dotkliwym dla uszu defektem.
Taki problem pierwszego świata.
Ale żeby było jasne- nie wytatuowałam sobie tego na czole, wspominam tylko, kiedy/komu muszę. Na przykład, kiedy gość w moim domu nie może odnaleźć żadnego sprawnego zegara, albo gospodarz domu, w którym nocuję, odkrywa swój zegar przeniesiony do innego pokoju. Albo ukryty pod kocami w szafie.
Tak więc high-profile case. Efekt być może tego, że mój rocznik wybuchów bomb nigdy nie słyszał. Albo tego, że z dobrobytu w siedzeniu się poprzewracało (choć miałam tak nawet na pierwszym roku studiów, który – w niewyjaśniony przez ekonomistów sposób – zdarzało mi się przeżyć za mniej niż 3 PLN dziennie).
Wydelikacone bębenki. Klasyczne dziwactwo osobnicze.
No i wydarza się taka sytuacja.
Zjawiam się w domu rodzinnym na weekend. Tata odnosi mi walizkę do mojego dawnego pokoju i niemal w ramach powitania rzuca:
– Jest płynący – i nim zdążę rozszyfrować o jakiej amfibii mówi, dodaje zerkając na ścianę z nowym nabytkiem:
– Bezszelestny. Kupiłem, kiedy dowiedziałem się, że przyjedziesz.
#tata jest tylko jeden
Ekstra! Tatusiowie to skarb 🙂
Bardzo fajny wpis:)