dwoje dzieci

Jak to jest z dwójką dzieci?

Zawsze uważałam, że do szczęścia potrzeba mi bardzo niewiele. Moja definicja szczęścia była wszechpolska i na wskroś typowa- mąż, dzieci, ja kochająca i kochana. To był ideał, do którego dążyłam. To było życie jakie chciałam wieść. Więc metodą małych kroczków realizowałam swój big dream: najpierw mąż, ślub, potem ciąża, pierwsze dziecko i kolejna ciąża i kolejne dziecko. No i ja. Spełniona w swojej bajce.

No prawie.

W momencie, kiedy zostałam matką tak właśnie było. Kiedy pojawił się T. mogłam całą swoją uwagę skierować wyłącznie ma niego i jego potrzeby. Sytuacja skomplikowała się, kiedy na świecie pojawił się drugi dziedzic- cudowna mała istotka, która nie była nawet w połowie tak absorbująca jak T. na analogicznym etapie rozwoju. Na dobrą sprawę M. płaczem manifestował jedynie głód i zmęczenie, więc nie chodzi tu o to, że nagle moja sielanka z T. została zniszczona przez jakiegoś rozwrzeszczanego i żądnego niepodzielnej maminej uwagi smoka. Ale M. to też dziecko. Dziecko, któremu chciałam dać czułość, pieszczoty, uśmiech skierowany tylko do niego, zabawy… czas! I właśnie tego jednego nagle dramatycznie mi zabrakło.

Przestałam mieć czas

Po narodzinach T. nauczyłam się żyć z mocno ograniczonym lub niemal nieistniejącym czasem dla siebie. To nie było najpoważniejszym problem, mimo iż po narodzinach M. osiągnął on poziom krytyczny. Przestałam mieć czas na wszystko, co tworzy mój dzień- na umycie się, ubranie się, na zabawę z T., na zabawę z M., na przygotowanie posiłków, na relaks, na sen…  Jak miałam cieszyć się sielanką, skoro nie miałam czasu, aby ją realizować? Moje dni wyglądały wówczas jak jeżdżenie z taczkami z punktu A do punktu B, nie sprawdzając, czy są naładowane i czym. Najgorsze były te ciągłe wyrzuty sumienia związane z koniecznością dzielenia tego dobra, którym sama nie dysponowałam, pomiędzy nich dwóch i w dodatku na masę obowiązków domowych.

Kiedy jedna z koleżanek, której urodziło się drugie dziecko oświadczyła, że chodzi spać o 2 w nocy, bo jak dzieci pójdą spać robi wszystko, czego nie zdąży za dnia, poczułam, że to ślepa uliczka. Ani jej zarzynanie siebie fizyczne- próbując wydłużyć dobę do racjonalnych granic, aby tylko połapać wszystkie rzeczy, ani moje zarzynanie się psychiczne, zadręczając się dylematami czy powinnam w trakcie układania z dzieckiem klocków, czytać ukradkiem z komórki najnowsze doniesienia naukowe o słuszności szczepienia dzieci nad nieszczepieniem czy może wieszać pranie.

Wtedy postanowiłam poprosić o pomoc

Po pierwsze męża, który wracając po pracy zajmował się jednym, a ja drugim dzieckiem, tak aby każdy z nich mógł choć przez godzinę dziennie doświadczyć 100% uwagi i zainteresowania rodzica. Po drugie włączyłam teściową, która raz/dwa razy w tygodniu zabierała ich na spacer, a ja mogłam w tym czasie ogarnąć dom lub pospać. Te dwa zabiegi, choć miały raczej symboliczny udział pod kątem czasu trwania w ciągu doby, bardzo mi pomogły. Z góry wyznaczony harmonogram wsparcia męża i babci pozwolił mi nieraz wrzucić na luz i przetrwać ciężki dzień („Jeszcze tylko 2 godzinki i przyjdzie zmiana warty”).

Ponadto, uświadomiłam sobie, że ta niepodzielność uwagi, do której tak dążyłam wcale nie jest taka dobra. Koncentrując się non stop tylko na jednym dziecku, mogłabym wychować narcyza i egoistę, a przecież zależy mi na tym, aby obaj wyrośli na ludzi potrafiących budować zdrowe relacje z innymi ludźmi. Gdzie jak nie w domu mają pobierać pierwsze nauki z tego obszaru?

I tak okazało się, że realizacja mojego big dream nigdy się nie kończy, bo codziennie staram się nadawać mu ten wymarzony kształt- idealnej równowagi pomiędzy wszystkimi elementami składowymi. Jestem w swojej bajce. W prawdzie, nie każdy rozdział kończy się happy endem, ale kto powiedział, że ma to być lekka i przyjemna literatura? A w jakiej bajce Ty jesteś?

Dodaj komentarz