Mam w rodzinie 30-letniego singla, który po długoletnim związku zakończonym fiaskiem, staje ewidentnie przed klasycznym dylematem wieku dorosłego: “warto czy nie warto mieć dzieci”.
Będąc pod ścianą presji społecznej pt. „wszyscy moi kumple mają żony i dzieci, a ja nie wiem czego w ogóle chce od życia”, rozpytuje wszystkich znajomych i krewnych, jakby szukał odpowiedzi na nurtujące go pytanie.
A przecież jasnym jest, jeśli nie jaskrawym, że nikt go nie oświeci w tym temacie. Niemniej, powzięłam sobie za cel rzucić w tym kierunku strużkę światła.
Gdzieś kiedyś zasłyszałam historię o tym, że dylemat z posiadaniem dzieci można byłoby porównać z dylematem wskoczenia do zimnego jeziora, kiedy prażysz się w gorącym słońcu na brzegu. Jest ci ciepło i wygodnie, ale jednak czujesz, że odstajesz, bo wszyscy taplają się radośnie w wodzie, a Ty nie. Do tego jeszcze wołają ochoczo: „Wskakuj! Jest super!”. Koniec końców lądujesz w zimnej wodzie. Z jednej strony cieszysz się, że się odważyłeś i jesteś w centrum wydarzeń, z drugiej strony jednak szczękasz zębami i czekasz na moment, kiedy znów dopłyniesz do brzegu.
Myśl pierwsza
Może właśnie na tym ma polegać życie, aby:
- być z innymi, czuć się częścią większej grupy (ekipy pływającej/ rodziców/ etc.),
- sprawiać sobie tymczasowym dyskomfort, aby doświadczać w życiu czegoś więcej niż komfort (fun wygłupiając się w wodzie z innymi/ po nieprzespanej nocy usłyszeć od swojego dziecka: „kocham Cię mamo” / etc.),
- poznać całe spektrum uczuć i pełen wachlarz własnych możliwości (euforia i ekscytacja, kiedy decydujesz się wskoczyć do wody, wyrzut adrenaliny i syndrom ucieczki, kiedy już jesteś w wodzie/ nie trzeba tłumaczyć rodzicom/ etc.).
Myśl druga
Może ten dylemat: mieć dzieci czy nie mieć, nie zasadza się na innych, jeszcze nie istniejących istotach, których funkcjonowanie w naszym świecie rzekomo rozważamy (w końcu byłoby to trochę jak rozważanie istnienia istot pozaziemskich).
Wydaje mi się, że tak naprawdę trzeba sprowadzić ten dylemat do „tu i teraz” i odpowiedzieć sobie na pytania:
- czy ta osoba, z którą jestem jest na tyle wyjątkowa, że chce z nią tworzyć coś więcej niż związek, których miałem/miałam już wiele?
- na ile jestem w stanie zrezygnować ze swojego komfortu, swoich potrzeb, aby zbudować coś prawdziwego, głębokiego i wartościowego, wokół czego będzie koncentrować się dalsza część mojego życia?
- na ile ukończyłem proces formowania siebie jako człowieka, aby móc współtworzyć drugiego człowieka?
Rodzina to nie kwestia chcenia. To w jakimś sensie kwestia gotowości bycia nadczłowiekiem, wykroczenia poza skalę 1:1.
[Jeśli zastanawiasz się jak się ma rodzicielstwo do satysfakcji z życia z perspektywy badań naukowych odsyłam do mojego poprzedniego tekstu. Na temat subiektywnego przeżywania mojego rodzicielstwa przeczytasz tutaj.]
Jakoś te pytania z myśli drugiej zupełnie do mnie nie przemawiają. Nie mówię, że są złe. Tylko chodzi mi o to, że ja myślę zupełnie innymi schematami. Jeśli już zadawałbym sobie pytania w takiej kategorii to byłoby to coś w stylu:
– czy osoba, z którą jestem jest wystarczająco dobra do tego, aby mieć z nią dzieci? nie musi być wyjątkowa. dzieci mają też zwykli ludzie,
– na ile jestem w stanie zrezygnować ze swojego komfortu, który mam teraz na rzecz zaspokojenia swojej potrzeby posiadania dzieci; dla mnie na pewno nie chodzi o “zbudowanie czegoś prawdziwego, głębokiego i wartościowego”, bo to sugeruje, że bez posiadania dzieci nie można budować prawdziwie, głęboko i wartościowo.
– czy kiedykolwiek ukończę proces formowania siebie? mam 35 lat i dwójkę dzieci. ciągle czuję się niedojrzały wystarczająco. czasem zadaję sobie pytania w stylu: co bym zrobił jakbym już był wystarczająco kompetentny/uformowany/dojrzały 😉
Co do pytania tytułowego to zależy od sytuacji:
– jak się drze jeden z drugim, bo obaj chcą usiąść akurat na tym samym krześle mimo, że pięć pozostałych stoi wolnych to się zastanawiam “za jakie grzechy…”
– jak mnie przytula przed zaśnięciem i mówi “tato trochę cię lubię” to zdecydowanie warto
Generalnie jest trochę jak z pogodą. Niemal zawsze jest albo trochę za ciepło, albo trochę za zimno. Ważne, aby sumarycznie wychodziło bardziej na plus.
Raczej zastanawiałabym się patrząc na to zagadnienie od trony dziecka, czy jestem gotowa przejąć odpowiedzialność za czyjeś życie. Nie chodzi tu o kwestie materialne, choć to też jet z tym związane. Chodzi o to, czy dziecko będąc ze mną nie będzie cierpiało, czy będzie szczęśliwe. Dziecko jest darem, chodzi o to, czy jestem w stanie ten dar przyjąć by go nie zmarnować. Jeśli nie, to zdecydowanie nie warto. Są różne style rodzicielstwa i trudno powiedzieć który lepszy, czy mama siedząca 24 godziny na dobę w domu czy mama odnosząca sukcesy w świecie. Mama domowa da dziecku ciepło i stworzy ognisko domowe, mama pracująca (popatrzmy na wspaniałe mamy jak np Beata Tyszkiewicz) może być wzorem jak żyć w świecie, choć bezpośrednią opiekę nad dzieckiem musi powierzyć komuś innemu.