Paula

Historia, w której się pojawiłam pt. “Paula”

“Historia, w której się pojawiłam” to zbiór reportaży tworzonych przeze mnie i publikowanych dla Was na łamach moich social media. Reportaż “Paula” opowiada o losach dziewczyny, która poprosiła mnie na chrzestną do swojego siódmego dziecka, Igi. Wszystkie wydarzenia, miejsca i osoby są autentyczne.

I.

Zupełnie nie wiedziałam jak się ubrać. Nie był to jednak dylemat typowy dla większości moich dywagacji przed szafą na przykład: “czy ten odcień różu pasuje do tego błękitu?” albo czy ” na ostatnim spotkaniu miałam tą lnianą sukienkę czy tą aksamitną?”. W mojej pracy, wygląd jest istotnym elementem wizerunku, a czasami mam wrażenie narzędziem pracy. Nie, nie trudnię się najstarszym zawodem świata. Wręcz przeciwnie – to jeden z tych zawodów, które pojawiły się mniej więcej wówczas, kiedy ludzkość zaczęła traktować posiadaną ziemię jako obszar pod zasiew trawy (którą pieczołowicie kosi ogrodnik), zamiast pszenicy i ziemniaków. Więc zwykle się staram, ale dziś wiedziałam, że nie powinnam. Nie wolno mi za bardzo. Ale trochę jednak tak, żeby nie pomyśleli, że ich nie szanuję.

Założyłam więc bawełnianą, pikowaną sukienkę z dresowej tkaniny, którą spakowałam już do pudła dla PCK, taką troszkę zalatującą targiem w sąsiedniej miejscowości, który odbywa się zawsze w środy i piątki, ale też taką majacą minimalny rys elegancji. Nieaktualny wzór i mało twarzowy, popielaty kolor dyskwalifikowały ją do używania na co dzień. No ale to nie był dzień jak co dzień.

Drugim momentem, w trakcie którego myślałam jeszcze o sobie tego dnia w egocentrycznych kategoriach pierwszego świata , była chwila, gdy podjechałam pod jej dom moim mini morrisem. Chwilę wcześniej rozważałam, czy nie stanąć pod kapliczką, zaraz za skrzyżowaniem, żeby nikt go nie zobaczył, ale potem przypomniałam sobie, że będziemy musiały moim autem pojechać do kościoła, więc nie ma innej możliwości. Celowo nie myłam go już kilka dni przed tym dniem, choć zazwyczaj to dosyć oczywiste w przypadku takich wydarzeń.

Mimo iż założyłam kozaki sprzed trzech lat i zmechacone rajstopy, kiedy przyjechałam na miejsce i wysiadałam z auta, czułam na sobie wzrok wszystkich dziewięciu par oczu wpatrzonych we mnie jak w hollywoodzką gwiazdę, która zaszczyciła ich swoją obecnością. Przyklejeni do szyb, pewnie od dłuższego czasu, zaparowali je szczęśliwie dla mnie, gdyż dzięki temu wyraz mojej twarzy nie był dobrze widoczny i mogłam ukryć swoje całkowite zagubienie. Przygarbiłam się więc tylko i zaczęłam żywiołowo machać ręką na powitanie, trochę jak rozentuzjazmowana upośledzona albo Jim Carrey w którejś komedii, żeby tylko nie dać po sobie poznać. Żeby tylko nie dać im odczuć, że właśnie jestem na terytorium, na którym nigdy wcześniej nie byłam i spotykam przybyszów z innego świata.

II.


W takich sytuacjach, człowiek jest tak pochłonięty doświadczeniem nowości, że w pamięci pozostają tylko pojedyncze obrazy. Jej wyblakły wzrok z opuszczonymi oczami, zapadniętymi głęboko w czaszkę. Zupełnie jakby powieki zmęczone utrzymywaniem się na górze, miały ochotę opaść raz i nie musieć otwierać się już nigdy więcej. Wierzchnia warstwa jej dłoni, przypominająca skórę żółwia, którą ktoś postanowił wyczyścić papierem ściernym zostawiając po sobie krwawe rany i strupy. Jej włosy, a właściwie skąpe pozostałości po włosach związane gumką recepturką. I jej anorektyczne ciało, zgarbione o rachitycznych ruchach, które wydawały mi się być zarezerwowane tylko dla filmowych wcieleń narkomanów. Była zapadnięta do wewnątrz. Jakby przedzielona na pół, w miejscu w którym przez 9 miesięcy mieszkało po sobie w kilku- kilkunastomiesięcznych odległościach  siedmioro dzieci, a po czasie spędzonym tam, rozrywały ją bezlitośnie przedzierając się na ten świat trochę poniżej tej linii zgięcia, zabierając ze sobą jej krew, a potem chleb. Mleka nigdy nie miała.

Miałam ochotę ją głaskać. Głasnęłam kilka razy po głowie, ale uchyliła się nieznacznie, jakby chciała mi powiedzieć, że tego nie chce. Kilka razy udało mi się ją pogładzić po plecach. Mimo, że miała na sobie bluzkę i sweter, wyraźnie czułam każdy kręg jej kręgosłupa i odstające jak skrzydła łopatki. Nie potrafiłam nic mądrego powiedzieć. Chciałam tylko, żeby czuła, że jestem przy niej i kocham ją, choć jej zupełnie nie znam. Chciałam, żeby czuła, że widzę w niej kogoś więcej niż kobietę, utrzymującą siebie i rodzinę z 500 plus. Kobietę mieszkającą w rozlatującej się chacie, w której nie ma kaloryferów, kuchenki gazowej czy zlewu. Kobietę, z którą nawet najbliżsi zerwali relacje, bo ” to patologia”, ” jej się nie da pomóc”, “ona zawsze do niego wraca,  aż ten ją zabije”. Kobietę, która od 10 lat jest regularnie bita, gwałcona i maltretowana psychicznie przez ojca jej siódemki dzieci, z których co drugie ma opóźnienie w rozwoju i listę tematów, którymi zapchałyby na rok kolejkę do pediatry, laryngologa, logopedy, na czele z psychologiem.

– Czy on jest dla Ciebie dobry?- chciałam, żeby ktoś był. Żeby ktoś wreszcie był dla niej dobry na tym cholernym świecie.
Nie odezwała się od razu tylko wzrokiem wskazała na kamery zamontowane pod sufitem, w rogu pokoju.
– Tak, wszystko dobrze- wyrzuciła wyuczoną linijkę dla pracowników MOPSu, kuratorów sądowych, policjantów, członków rodziny i innych, którzy nie zrozumieją i nie pomogą.

III.

Kiedy jechałyśmy do kościoła poprosiłam ją, żeby wsiadła do mojego auta, a nie razem ze swoim ojcem i mężem. Wtedy miałyśmy pięć minut na rozmowę.
– Nie poruszaj tego tematu w domu. On wszystko nagrywa. Jak powiem coś nietak, dostaję wieczorem. Założył podsłuch na mój telefon. On go mi wydziela, daje kiedy mogę skorzystać, a kiedy nie. Wszystko czyta. Nie mogę wychodzić z domu bez niego. Ten, co ma 9 lat jedzie teraz do szpitala na zabieg. Będą mu migdał wycinać, bo się dusi. Moja mama z nim jedzie, bo on nie chciał mnie puścić na trzy dni do szpitala z dzieckiem, bo się boi, że go zdradzę.
– Co takiego??
– Aj, on już tak ma. Zazdrosny jest strasznie. Ja tylko w domu siedzę. Widzisz jak mieszkamy. Wieś. Tu się nic nie dzieje. Nawet sklepu spożywczego nie ma. Najbliższy jest 4 kilometry, to ja nawet nie dojdę. Zwykle dzieci chodzą po chleb czy coś. Ja tylko w domu jestem. A on się boi i co chwilę coś mi zarzuca, że to zdradzam, że się naradzam na niego, za jego plecami. Byliśmy w sądzie, moi rodzice sprawę założyli. Wiesz policja, z MOPSu, mieli papiery, że mnie leje, że pije. Ale potem obiecywał. Ja nie mogłam mu dzieci zabrać.
– Proszę Cię! Dlaczego tak zrobiłaś?
– Aluś, nie wiem. Ja już chyba nie potrafię inaczej żyć.
Pomożesz?

IV.

W kościele włącznie z formalnościami spędziliśmy w piątkę plus ksiądz całe dziesięć minut.
Byłam ja, dziecko, ona, jej ojciec i babka no i ON. Nie było chrzestnego. Nie miała już kogo poprosić. Poza tym, nie utrzymuje za bardzo z nikim z rodziny kontaktu.
Jej ojciec, Józek przyszedł dla zapewnienia, żeby “nie było dymów w kościele”. Babka, no to wiadomo: “najwyższa pora na sakrament święty. Już cała wioska gada o niej, że dziecko już rok ma i nieochrzczone nadal.”.
I ten, którego nie powinno tu być. Nie powinno być miejsca dla niego nigdzie, chyba że na dziewiątym kręgu piekła Dantego. Kat i oprawca, który dla zachowania pozorów przed księdzem i ludźmi z wioski, chrzci dziecko, które powstało po to, by mógł dalej pić i lać żonę. Pierdolone pozory. Wszyscy w wiosce wiedzą, co się tam dzieje. Nie raz była policja, dzielnicowy. A i sprawy sądowe były. “O znęcanie się, czy coś.” “Bieda, siódemka dzieci, brak pracy. Ale dziecko ochrzcił. To najważniejsze”. To 10 minut jest najważniejsze. Nie – 8 żyć, które poniewiera od ponad 12 lat.

Kiedy w kościele pochylił się nad dzieckiem, w lęku, że chce mu zrobić krzywdę, przycisnęłam je tylko mocniej do siebie, zaokrągliłam plecy i ustawiłam się tyłem. Pewnie ona robiła tak samo – pomyślałam sobie. Kiedy wracał nachlany do domu i zauważył, że nie ma herbaty ciepłej na stole lub któreś dziecku mu odburknęło. Zacisnęłam całe swoje ciało, łącznie z oczami i zębami, zapominając całkowicie gdzie jestem i po co. Wyrwał mnie ksiądz raz jeszcze głośniej akcentując: “niech OJCIEC postawi znak krzyża dziecku na główce”. Zmieszana, lecz wciąż nieufna uchyliłam nieznacznie swój korpus, dziecko wciąż trzymając w oddaleniu, gotowa na przyjęcie ciosu. On jednak zupełnie zwyczajnie postawił ten krzyż na miękkim czole dziecka swoimi tłustymi, przerośniętymi paluchami i wrócił na swoje miejsce w ławce. Krzyż. Już dawno na nim zawiesił całą siódemkę dzieci, a ich matkę po środku.

Wówczas spojrzałam na niego po raz pierwszy.

Miał paskudną, brązową brodawkę pod prawym okiem i wylewającą się z konturów twarzy gębę. Cienkie usta, typowe dla dzieci alkoholików, a na nich przyklejony, lepki półuśmiech. Jakby nie wiadomo było, czy zamierza przypierdolić, czy ziewnąć. To było jego show. Jego 10 minut białej koszuli z targu w Dąbrowie Tarnowskiej i grania dobrego ojca. Także w lepszym stanie ten podgatunek nie występuje. Czułam do niego takie obrzydzenie, że chciałam wtedy, w tej krótkiej sekundzie, splunąć mu prosto w twarz z pogardą. Ale tego nie zrobiłam.
Nie wiem, czy bardziej bałam się o siebie. Czy o małą. Czy o matkę. Choć to nic by nie zmieniło, a już na pewno nie na lepsze. Nie zrobiłam tego i to jest jedna z tych rzeczy, których żałuję. Choć chciałabym zrobić mu wiele więcej.
Po kościele tak mi drżały ręce, że nie mogłam odpalić auta.

V.


– Lubią mleko? Twoje dzieci lubią mleko?- zapytała, kiedy weszliśmy do izby. Izby, bo nie da się nazwać domem miejsca, w którym człowiek czuje wyłączający resztki innych emocji, permanentny strach i całkowitą bezsilność. W którym ramiona ojca służą do bicia, ciało matki do gwałcenia, a dzieci gromadzą się tłumnie na jednej, brudnej od kocich kup, wersalce czekając na chleb, który matka celowo kupuje czerstwy, bo wtedy mniej jedzą.

-Tak- odpowiedziałam pospiesznie.

Przecież nie powiem, że piją bez laktozy, a najczęściej to sojowe lub kokosowe. Więc ograniczam się do prostych odpowiedzi, które ukrywają złożoną rzeczywistość pierwszego świata. Pierwszy świat. Kiedyś widziała go w 15-sekundowej reklamie świątecznej na TVP1, kiedy odwiedziła brata z miasta. Otworzyła jego żona, wpuściła ją do środka, a potem brat wyrzucił ją i z hukiem zamknął drzwi. Dwa dni wcześniej odwołała zeznania w sądzie szkalujące kata i przyznała sędzinie, że jednak spadła ze schodów. Brat nie wytrzymał. To była już któraś próba wsadzenia gnoja za kratki.

Trudno mi wymyślić temat do rozmowy. Z bezradności gładzę ją po wychudzonych plecach i zabawiam nerwowo małą, która od dwóch godzin nawet nie jęknęła. W przepełnionych sierocińcach podobno uderza odwiedzających absolutna cisza. Te dzieci też już dawno zrozumiały, że dorośli nie są od rozwiązywania ich problemów. Mają za dużo własnych.

Choć nie zjadłam z nerwów śniadania w domu, a teraz dobiegała już 16, wciąż nie potrafiłam pomyśleć o jedzeniu, zwłaszcza, że wjechał na stół bigos i wiedziałam, że będę musiała go zjeść. Zwykle nie jem mięsa, ale przecież o tym nie powiem.


Prości ludzie oceniają po prostych gestach. Podanie ręki. Uśmiech. Wspólne jedzenie. Tak robiły ludy pierwotne. Tak robią i dziś ludy plemienne. Tak robią i dziś ludzie, którzy nigdy nie skończyli szkoły podstawowej i mają 7 dzieci na podtarnowskiej wsi. 

Nałożyła mi więc bigos chochlą do miski, każąc dzieciom czekać, bo “może ciocia będzie chciała dokładkę”. Łapczywie przełykałam kolejne kęsy, żeby nie pozwolić kubkom smakowym rozeznać się w sytuacji. Daremny wysiłek. Ten smak tłustej kapusty smażonej na smalcu z mortadelą i moją zawziętość w udowodnieniu widzom, że mi to smakuje, zapamiętam do końca życia. Kiedy tylko wymiotłam swoją miskę, solidnie zapijając to niby nektarem niby czerwony niby grejpfrut, zdradzieckiej owadziej marki Caprio, matka zaczęła nakładać po łyżce każdemu dziecku. Zdecydowanie mniej niż mnie, mimo, że niektóre chciały więcej.


– A chleba to nie chcą jeść! Dranie jedne!- zganiła ich.


Sześć dzieci w wieku od 3 do 11 lat siedziało na wersalce i bezgłośnie machało łyżkami nad miskami. Ja stojąc nad nimi, oniemiała patrzyłam jak ich bigos znika szybciej niż kręci się kolorowy wiatraczek moich synów w ogrodzie podczas wichury. Zawsze powtarzałam moim dzieciom, że do Afryki muszą pojechać i zobaczyć głodujące dzieci, żeby mieć większy szacunek do jedzenia. Teraz już wiem, że wystarczy pojechać 82 km od Krakowa.

Dodaj komentarz